— Ależ ja nie mogę jechać!… ja muszę znowu iść do doktora… — krzyknąłem sam do siebie, aż obejrzał się przechodzący posłaniec.
Lecz przypomniawszy sobie, że doktór nie kazał mi przychodzić do siebie, dopóki nie wyjadę za miasto, machinalnie skoczyłem na siodło, ująłem kierownik, nacisnąłem pedały i — jak lokomotywa potoczyłem się gładkim chodnikiem. Zręcznie wyminąłem jakąś damę z torbą, przesunąłem się między dwoma bardzo smutnymi Żydkami, zadzwoniłem na bawiące się dzieci i o mało nie przejechałem pieska, który gryzł szpulkę do nawijania nici. Miałem uczucie, że mi wyrastają skrzydła.
A więc ja mogę jechać, bodajby siedemdziesiąt wiorst za miasto!… — pomyślałem.
Lecz w chwilę później już nie myślałem o niczem, ponieważ trzeba było ustąpić z chodnika na środek ulicy, omijać wozy i dorożki i nie potrącać stróżów, którzy jakby umyślnie, podsuwali miotły pod rower. Nawet nie wiem, dlaczego panowie ci fatygowali się zamiataniem, w nocy bowiem padał silny deszcz i umył Warszawę jak szklankę.
Cwałowałem ze siedem minut, zwalniając lub przyspieszając biegu. Naraz głód tak skręcił mi wnętrzności, że zeskoczywszy z rowera, wbiegłem do najbliższej cukierni i zażądałem czekolady. Trzeba dobrze pomieszanych klepek, ażeby jechać na wycieczkę po szklance herbaty!
Siedząc na werendzie przed cukiernią, widziałem studentów, którzy spieszyli na lekcje. Byli to młodzi ludzie, mizerni, w wytartych mundurzynach, w wypłowiałych czapkach, zafrasowani zbliżającemi się egzaminami. A jednak na ich widok uczułem jakby zazdrość…
Prawda, że oni idą do roboty a ja — na spacer; prawda, że ja będę pił czekoladę, a oni może nie jedli śniadania; prawda, że ja już mam parę tysięcy rubli rocznie, do których im bardzo daleko. Ale zato oni jeszcze uczą się i będą się
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.