Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

nie narażając się na oddalenie od miasta, od mieszkania i od pomocy lekarskiej, mógłbym przejeździć kilka zaleconych godzin. Teraz zaś muszę pędzić za miasto… Choć, co prawda, doktór polecił nietylko rower, ale i wiejskie krajobrazy.
Więc brnijmy dalej. Niech się dzieje, co chce.
Pełen wahań, zbliżam się ku rogatkom. Bruk staje się coraz gorszy, domy coraz niższe, sklepy uboższe, ludzie brudniejsi. Tu z pewnością będę mógł oddać moje bułki i szynkę. Po nierównych kamieniach rower zatacza mi się, a gdy chcę jechać prędzej, podrzuca mną, aż dzwonią zęby.
Masz djable kaftan!… Od rogatek zaczyna się taki zły bruk, że ani sposób jechać środkiem drogi, która w dodatku ma z obu stron głębokie i cuchnące kanały, a za kanałami już nie chodniki, tylko ścieżki błotniste, na których łatwo kogo przejechać i zostać zwymyślanym.
Ten sznur domów niskich, drewnianych, koloru szpinakowego, brunatnego, albo czekoladowego, domów, które pochylają się ku ulicy, albo grzęzną w ziemi, nazywa się u nas przedmieściem. Sądząc po szybach zakurzonych, niekiedy powybijanych, musi tu mieszkać największa biedota. Jeden sklepik z wiktuałami, drugi z norymberszczyzną, dalej — szewc, stolarz i fryzjer (co on tu robi?) — oto przedstawiciele miejscowego handlu i przemysłu. Możnaby mniemać, że setki mil oddzielają nas od Warszawy, z jej wystawami złota, jedwabiów, ciętych kwiatów, drogich owoców, z jej cukierniami, magazynami strojów damskich i składami materjałów aptecznych, których niedługo będzie chyba więcej, aniżeli sklepów z pieczywem.
Naprzeciw domu barwy orzechowej, z szafirowemi okienicami i czerwonym dachem, rozlała się czarna kałuża, większa od niejednego z warszawskich dziedzińców. Otom wpadł!… oto spacer!… Z lewej strony kałuża, z prawej kanał, mający ze dwa łokcie głębokości, a między niemi — wąziutka błotnista ścieżka, na końcu której sterczy jakiś szpakowaty ory-