nego społeczeństwa, ale uwaga moja była tak zajęta przewracającym się fotelem, że niewiele słyszałem. To wiem, że na zakończenie pięknej mowy reprezentant podał mi bronzowy medal wielkości talerza. Na jednej jego stronie był wizerunek ochrony, na drugiej — mój portret otoczony laurowym wieńcem.
Nagle usłyszałem turkot wozu… Ocknąłem się… Gdzie ja jestem?… Jestem przy szosie, pod topolą, a obok mój — rower.
Więc znowu puściłem cugle fantazji, znowu, wbrew najsurowszym zakazom doktora, poddałem się przywidzeniom, znowu zaostrzyłem moją chorobę!… Basta!… Od tej chwili nie pozwalam sobie na żadne marzenia… Będę patrzył, będę słuchał i tym sposobem między mną i halucynacjami rozciągnę siatkę realnych wrażeń…
W tem miejscu droga staje się coraz mniej zajmującą. Topole, dotychczas gęsto wysadzone wzdłuż szosy, ukazywały się coraz rzadziej; niektóre były obdarte z kory i uschnięte, z innych pozostały tylko pnie, strzaskane i wypróchniałe.
W dalszym ciągu drogi widocznie ktoś próbował sadzić młode drzewka; ale wszystkie były porąbane, połamane, powykręcane. Z żadnego nie wyrósł listek, sterczały tylko czarne kije. Nareszcie i kije znikły, a zostały słupy telegraficzne i kamienie pomazane wapnem, stojące jeden od drugiego w równych odstępach.
Ruch na szosie jakby ustawał. Bliżej Warszawy, co kilka minut spotykało się furki chłopskie, bryki żydowskie, niekiedy elegancki powozik i sporo pieszych podróżnych. Tutaj wyminęło mnie dwu kominiarzy z pękatemi miotłami na plecach i dwie jasno ubrane baby, z których jedna niosła w wyciągniętej ręce kamasze, jakby chciała się niemi popisywać.