Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

tuch, który niekiedy wiatr rozwiewał i odrzucał w moją stronę, choć ona oddalała się ode mnie.
No, oddalała się… Nacisnąłem silniej pedały i — jużem ją dopędził… Nic osobliwego, ale też i niczego dziewucha: włosy ciemne, twarz rumiana, okrągła… W oczach eleganckich warszawianek wyglądałaby ordynarnie, ale tu naprzód niema warszawianek, a powtóre — ja, jeżeli mam być szczery, nie lubię takich ultra-arystokratycznych gustów. Pyta kto sarnę: czy skończyła pensję?… czy umie po francusku?… albo czy gra na fortepianie?… Nikt nie pyta. Każdemu wystarcza, że piękne to stworzenie ma zgrabne ruchy, miły pyszczek i smaczne mięso. A tymczasem wobec wiejskich dziewcząt, nasze panny ogromnie zadzierają główki…
Trzeba się nareszcie pozbyć nieuzasadnionych grymasów… Dawno już minęły czasy, kiedy dzielono ludzi na dobrze i źle urodzonych.
— Niech będzie pochwalony — odezwałem się zrównawszy się z dziewczyną, która szła rowem.
Nie odpowiedziała. Jak to teraz pobożność upada między ludem!
— Daleko idziesz, dziewczynko?… — odezwałem się znowu.
— Gdzie oczy poniosą… — odparła krótko.
— A czy mogę jechać przy tobie?…
— Pan tędy nie przejedzie… — rzekła i wyszła z rowu na pole.
Pomyślałem, ażeby oddać jej bułki i szynkę, której obecność ciągle mi dokuczała. Więc zatrzymawszy rower, zsiadłem, a dziewucha — odbiegła jeszcze dalej za rów, a następnie zaczęła uciekać miedzą w pole.
— Stój!… — zawołałem. — Zaczekaj!… ja ci coś dam!…
Ale!… Tak pędzi po nierównej miedzy, że nie dogoniłbym jej rowerem. Głupie te wiejskie dziewuchy i ordynarne. Żadnej delikatności…