między kwitnące jabłonie. Gdyby tylko poszła!… Ale ona jeszcze zostawiła wyraźną rysę na wierzbie o pół łokcia od jastrzębia.
— Usunęło się przed wielmożnym panem drzewo!… — rzekł stary chłop, przypatrując mi się z dobrodusznym uśmiechem.
Chciałem strzelić drugi raz, ale tymczasem chłop z zawiniętemi rękawami zawołał:
— Kiedy ma bestja ginąć, niech ginie z mojej ręki… Masz!…
I rzucił w jastrzębia kamieniem z taką siłą, że prawie zmiażdżył ptaka, z którego została kupa zakrwawionych piór i drgający ogon.
Ponieważ wypadało cos powiedzieć, więc zwróciwszy się do złej baby, rzekłem:
— A na drugi raz nie przykuwajcie żywych ptaków, bo w Warszawie jest opieka nad zwierzętami i mogłaby was zaskarżyć do sądu…
Baba założyła po napoleońsku ręce na piersiach i zuchwale patrząc mi w oczy, odpowiedziała:
— Dopraszam się łaski wielmożnego pana, a czy w Warszawie zapłacą mi za kurczęta, co ten psubrat wyłapał?…
— Nie gadaj dużo!… — ofuknął ją człowiek z zawiniętemi rękawami, oczywiście mąż.
Pożegnałem ich: „Niech będzie pochwalony…“ i zawróciłem do szosy, a za mną poszedł chłop podróżny.
— Oto dziczyzna!… — rzekłem do niego, kiedy nieco odsunęliśmy się od gromady.
— Ciemnota!… — odparł wędrowny. — Takiemu się zdaje, że taniej przykuć jastrzębia, aniżeli zbudować kurom należyty kojec… Ale co prawda, nie każdy gospodarz miałby u nas pieniądze na siatkę… U Prusaków co innego… Tam i rzeczy tanie i pieniądze mają…
— Byliście w Prusach? — zapytałem.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.