— Wiem, panie — odpowiedział chłop. — To miasteczko, Małocin.
— Daleko stąd?
— Może ze dwie, może ze trzy wiorsty…
Do tej pory ciągle mówiłem w duchu: Przejdę jeszcze paręset, jeszcze ze sto kroków i — wracam do Warszawy. Ale w tej chwili tak podobała mi się okolica, a chłop swojemi widzeniami takiej dodał mi otuchy, że zdecydowałem się jechać do miasteczka. Pola wydają mi się inne, od czasu, gdy prosty człowiek wytłomaczył mi, że roi się na nich mnóstwo ludzi…
— No — rzekłem do mego towarzysza — dziękuję wam, człowieku, żeście mnie tak rozerwali… Zato, na waszą intencję, skoczę do tamtego miasteczka…
— Niech Pan Bóg prowadzi — odparł chłop, uchylając starego kapelusza. Przytem patrzył mi w oczy, jakby miał do mnie prośbę. Lecz ponieważ nie chciałem demoralizować jałmużną dobrego człowieka, więc siadłem na rower i szybko pomknąłem w stronę ukazującego się między drzewami miasteczka.
Jadąc, myślałem, że jednak ten chłop jest naprawdę uczciwym i rozsądnym człowiekiem. Jak to on oburzał się za dręczonego ptaka… Jak on energicznie zapobiegł głupiej zabawie dzieci w jastrzębia! A jak tłomaczył ciemnym chłopom, że praktyczniej jest zbudować porządny kojec, aniżeli przygważdżać ptaki do drzew…
Zacne chłopisko… Szkoda, że mu nie oddałem moich bułek i szynki… Jeżeli naprawdę będę miał kiedy własny bank i zarobię kilka miljonów rubli, natychmiast z dziesięć tysięcy poświęcę na założenie instytucji, która tu, w kraju, dostarczałaby pracy ludziom, zmuszonym wychodzić na zarobki zagranicę. Będzie to niezłe kolnięcie Prusaków!…
Już ujechałem z wiorstę, a jednak nie mogłem zapomnieć o tym chłopie. Oto prawdziwy przedstawiciel naszego ludu:
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.