Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

ją potrącił rowerem, ale znajduję się przed restauracją, niepewny, gdzie umieszczę swoją maszynę.
— Ja będę pilnował wózka!… — odzywa się jakiś chłopak, z twarzą skończonego łajdaka, ale bardzo mądrem spojrzeniem.
— A cóżeś ty za jeden?
— My mamy restaurację…
— A dostanie u was co zjeść?…
— Oj!… oj!…
— I nie zepsujesz mi roweru?…
— Jabym tam miał zepsuć!… — odpowiada chłopak z dumą.
Patrzę na niego zdziwiony, a w tej chwili czuję zboku zapach wódki i słyszę głos:
— Ho!… ho!… on i naprawićby potrafił…
Słowa te wypowiada mieszczanin z pijacką twarzą i załzawionemi oczyma. Ponieważ spostrzegłem, że jegomość ma ochotę do serdeczniejszej pogawędki, więc, zaleciwszy chłopcu, ażeby nikomu nie pozwolił dotknąć roweru, wchodzę do restauracji.
Ścisk, wrzask, zaduch, upał… Przebijam się do bufetu, odsuwam dwu chłopów padających sobie w objęcia i uciekam przed zamorusaną dziewczyną, która niosła kilka porcyj kiełbasy z sosem i kapustą. Ponieważ właściciel restauracji, człowiek otyły i ponury, w tej chwili rachuje się z trzema zgonnikami, więc znalazłszy jakiś kawałek miejsca na ławce obok bufetu, usiadłem, aby zaczekać.
Przy długim stole o parę kroków ode mnie, rozmawiało dwu ludzi: jeden żwawy brunet w wytartym surducie, drugi, w połatanym kubraku drelichowym, miał szpakowate włosy i fizjognomję zahukanego biedaka.
— Powiedziałem, że wyprawię ci wiesiele i wyprawię!… — mówił brunet, uderzając pięścią w stół.