Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

— O la Boga!… la Boga!… — jęczał szpakowaty. — Przecie już było wiesiele…
— Coto za wiesiele!… — oburzył się brunet. — Uczcili cię ludzie, czy co?…
— Oj!… uczcili me, uczcili… — westchnął szpakowaty.
— Łgarstwo!… A ty uszanowałeś kogo?…
— Oj, uszanowałem… usza…
— Łgarstwo!… Nikomu i kieliszka wódki nie postawiłeś…
— O, la Boga!… la Boga!… — wzdychał szpakowaty.
W tej chwili żwawy brunet spostrzegł mnie i targnąwszy szpakowatego za rękaw, rzekł:
— Wstańże, ty chamie, kiedy widzisz porządną osobę… ukłoń się do nóg jelemożnemu panu a może ci co ofiaruje…
Szpakowaty powstał i ukłonił się z miną zbója; zaś brunet zwrócił się wprost do mnie…
— On jelemożnego pana prosi o błogosławieństwo…
— Jakże ja go mam błogosławić, kiedy ze dwa razy starszy ode mnie? — zapytałem.
— To jest — on niby prosi względem tego, żeby jelemożny pan czemkolwiek wygodził mu, niby na wiesiele… — objaśnił brunet.
— Ależ ja go nie znam! — odparłem zirytowany.
— O o o!… — zdziwił się brunet. — Przecie jego tu wszyscy znają… To nasz nocny stróż!…
Zdziwienie bruneta było tak szczere, że wydobyłem dwadzieścia groszy i ofiarowałem im na błogosławieństwo. Podziękowali dość obojętnie i — zwrócili się do innych gości w restauracji.
Rozmowa z brunetem miała tę dobrą stronę, że gospodarz spostrzegł mnie i zbliżywszy się, rzekł:
— Niech pan pozwoli do alkierza… Porządny gość nie ma co robić między taką hołotą…