Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

ruchami wydobywa kartofle z kosza, obiera je niedbale i rzuca do miski z wodą, tak że niektóre upadają na ziemię.
— Moja matko, nie możnaby się tu wody napić?… Tylko czystej…
Kobieta patrzy na mnie, czy nie na mnie, błędnemi oczyma. Potem zdejmuje z głowy mokrą chustkę, macza ją w misce z kartoflami i znowu kładzie na głowę.
— Chorzy jesteście? — pytam.
— Głowa… głowa boli… — odpowiada i w dalszym ciągu usiłuje skrobać kartofle.
Jestem oburzony. Cóż za ludzie są w tym domu, że pozwalają pracować tak ciężko chorej kobiecie!…
Zaglądam w okno. Na ławie, pod piecem, leży jakaś postać z obnażonemi nogami i głową tak ukrytą w rękach, że prawie jej nie widać. Na łóżku pod ścianą, jęczy kobieta z twarzą rozpaloną od gorączki, a na podłodze, na sienniku, z głową odrzuconą wtył, z twarzą żółtą jak wosk i nieprzyjemnie otwartemi ustami rozciąga się mężczyzna. Co chwilę wychudłemi rękoma szarpie na sobie koszulę, z pod której widać zaklęśnięty brzuch i ostro zarysowane żebra…
I jeszcze nie koniec: w drugiej izbie, na tapczanie, pod stosem gałganów, dojrzałem dwoje dzieci…
— Ależ oni wszyscy chorują na tyfus! — zawołałem. I jak poprzednio straciłem ochotę do mleka, tak obecnie czemprędzej siadłem na rower i zapomniałem o pragnieniu.
Cóż robić?… Rzecz prosta, jechać dalej i w pierwszej wiosce, jaką napotkam, zawiadomię o tem, co widziałem. Tyfus!… jakie szczęście, że nie piłem wody z tej studni, która musi być do gruntu zakażona i zapewne niejednego przyprawiła o chorobę.
Ciężko jechać! droga pnie się pod tak wysokie i spadziste wzgórze, iż zsiadam z roweru i wlokę się piechotą. Chwała Bogu, że trafiłem na wyniosłość, z której szczytu będę mógł rozejrzeć się w okolicy.