przód dwie damy, młodsza i starsza, a o kilka kroków za niemi — pan z wielką, siwą brodą, prowadzony za jedną rękę przez mężczyznę szpakowatego, za drugą przez młodzieńca. Pochód zamykał czarny pies ze spuszczoną głową i ogonem i — chłopak w granatowej liberji, z koszykiem i okrągłą poduszką w rękach.
— Już minęła druga, kiedy państwo idą pod lipę — rzekł kowal.
— Jakto, druga? — zapytałem.
— A bo do drugiej godziny, nasi państwo siedzą pod dębem, co ma ze sto lat… później do piątej, są pod lipą, co ją jeszcze dziadek naszego pana sadził, a po piątej — idą między modrzewie…
— A cóż oni tam robią?…
— Wiadomo, że grają w karty — odparł kowal. — Pan starszy, niby nasz pan, to już ciągle siedzi na jednem miejscu; pan młodszy, niby jego syn, to się przesiada. A pani młodsza, panienka i panicz, ci zmieniają się przy stole: dwoje gra a trzecie albo spaceruje, albo zagląda innym w karty i radzi.
— I tak codzień?…
— Nie codzień. Parę razy na tydzień zjeżdżają goście. Wtedy pani i panienka krząta się około jedzenia, a przyjezdni grają z naszymi panami. Nieraz bywa ze trzy i ze cztery stoły!… — westchnął kowal. — To też wszyscy chwalą naszego pana za gościnność.
— Musi być bogaty? — wtrąciłem.
Kowal podniósł rękę.
— I jeszcze jaki!… — zawołał. — Kamerdyner mówi, że jeden słomiany kapelusz naszego pana, tyle jest warty co tęga krowa… Ale bo to i słoma: czysta amerykańska, z samych Chin…
Tymczasem gosposia wyniosła przed dom stolik, nakryła go obrusem w czerwone kwiaty, postawiła sitny chleb, ma-
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.