zobaczy, jak wynajmę konie od przejezdnego furmana… Niech podlec widzi, jak będę pokazywał palcem jego chatę, którą głośno nazwę: jaskinią morderców!…
Odwróciłem się od kobiety i, naumyślnie mocniej kulejąc, ażeby uczuła wyrzuty sumienia, poszedłem w stronę szosy. Wlokłem się z pięć minut, dla dokuczenia babie; a gdym spostrzegł tuż obok gościńca wysoki kopiec graniczny, położyłem rower, a sam wlazłem na wyniosłość. Był to punkt doskonały, z którego ogarniałem wzrokiem nietylko zagrodę niegodziwca chłopa, ale jeszcze kilka wiorst szosy i bocznej drogi.
Strapiony ciężkiem położeniem, stęskniony za domem, zwróciłem oczy w stronę Warszawy i wpatrywałem się, wpatrywałem… Po chwili, na białej wstędze szosy zauważyłem jakiś punkt ruchomy, który szybko zbliżał się w moim kierunku. Co to być może?… W każdym razie nie wóz i nie powóz… A może to który z kolegów cyklistów?… Także nie. Więc wpatrzyłem się jeszcze lepiej i poznałem, że jest to — samochód najnowszej budowy, a raczej nie samochód, ale — zupełnie nowa, dotychczas nieznana machina, do jazdy na gościńcach.
Wynalazł ją ów chłopak — mechanik, którego kształciłem na mój koszt w kraju i zagranicą, zapomniawszy, że chciał mi ukraść klucz angielski do muter. Wychowaniec mój był nietylko genjalny, lecz i wdzięczny: machinę bowiem, wynalezioną przez siebie, nazwał, jak to już wspomniałem, na moją cześć — „Systemem Fitulio.“
No i patrzcie, a ja myślałem, że to było marzenie!… Tymczasem jest to realna machina, która cichutko zbliża się, a gdy siadłem do niej — równie cicho i bez wstrząśnień wiezie mnie do Warszawy.
Założyłem ręce pod głowę, wyciągnąłem się, przymknąłem oczy i jadę, wciąż jadę, a raczej płynę. Jakiż to cudowny sy-