Rodzina złego chłopa stała o paręset kroków od nas, przed zagrodą. Jegomość kiwnął w ich stronę ręką, a po chwili przybiegł tęgi, dwudziestoletni chłopak.
— Powiedz ojcu — rzekł rejent — że ten pan wcale nie jest Rzempolski, nawet nie zna Rzempolskiego… Więc niechaj stary da konia i wóz, a pan zapłaci wam do stacji, no — ile?… Dwa ruble!… Zgoda?…
— Owszem — odpowiedziałem, choć zamiast dwu rubli, wolałbym niegodziwemu chłopu dać ze dwadzieścia kijów…
Wyrostek pobiegł do zagrody, a rejent, usiadłszy w bryczce, począł badać mnie prawie jak sędzia śledczy.
— Ja także — mówił — znam trochę klub warszawskich cyklistów… Widziałem kiedyś wiceprezesa… Jakże on się to nazywa?…
— Fertner…
— O to… to… Miły człowiek!… A ten wasz kapitan… jakże mu tam?…
— Może Leppert?…
— Leppert… Leppert… To chwat człowiek!… — wykrzykiwał rejent. — Pan Fertner, jeżeli się nie mylę, to taki niski, gruby, brunet…
— Ale gdzież znowu!… — zaprzeczyłem. — Pan Fertner jest wysoki, dzielnie zbudowany blondyn…
— Przepraszam… w głowie mi się pomieszało!… Pan Fertner, zdaje się, mieszka gdzieś na Senatorskiej?… — badał dalej rejent.
— O ile wiem, mieszka tuż obok Sewerynowa… — odparłem już trochę zirytowany.
— Przepraszam… stokrotnie przepraszam za moją nieuwagę!… — wołał rejent, potrząsając mnie za rękę. — Ale stary jestem… skłopotany… więc nieraz mówię sam nie wiem co…
Chciałem potwierdzić, alem ugryzł się w język, a tymczasem rejent prawił dalej:
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.