chał rękami… Nagle stanął przede mną i szorstkim tonem zapytał:
— Cóż, panie warszawiaku, jak to było z tym rozpaczającym młodym człowiekiem, któremu doktór kazał szukać zdrowia na łonie pięknej natury?…
Zdumienie moje było tak wielkie, że nie mogłem odpowiedzieć ani słowa.
— Milczysz pan?… Więc nawet nie dowiemy się, jak wyglądał ów gołąb, który wskazał panu drogę do nas, do Kulfonowa?…
Milczałem jak posąg gniewu i tylko piorunującemi spojrzeniami karciłem impertynenta.
— Cóżto znaczy, kochany doktorze? — wmieszał się rejent. — Mówisz tak, jakbyś miał co przeciw naszemu gościowi…
— Ta!… ta!… ta!… Piękny gość… Ależ to skończony bałamut, który oświadcza się pannom już w pięć minut po zaznajomieniu się z niemi.
Na twarzy rejenta błysnęło przykre rozczarowanie…
— Skądże ty wiesz, że on się oświadcza… a właściwie… wypowiada uczucia życzliwości?…
Włosy stanęły mi na głowie, tem bardziej, że i rejentowej zaczęły drgać powieki. Czyliby i Zosia powtórzyła rozmowę ze mną swoim rodzicom?…
— Jakto, skąd wiem?… Przecież powiedziała mi Hania, że blagował jej o tęsknotach, nazwał ją aniołem, zażądał wiecznej pamiątki…
— No, fiołki nie są wieczną pamiątką… To do niczego nie obowiązuje — odezwała się rejentowa.
— Nie fiołki, tylko wstążeczkę wziął od niej…
— Ależ fiołki…
Myślałem, że oszaleję. Więc obie zdradziły moje — że tak powiem — incognito!…
— Panie doktorze — odezwałem się — rozmowy, jaką
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/306
Ta strona została uwierzytelniona.