— Nie oczerniajże doktór samego siebie...
— Wcale nie oczerniam. W dobroczynnych dziełach mojej małżonki ja nie odgrywam żadnej roli. Tyle tylko, że staram się nie robić źle: nie kradnę, nie zabijam, nie jeżdżę kolejami bez biletów... Takie mam upodobania...
Doktór harmonizował ze swoim gabinetem, który wyglądał prawie ponuro, jakby każdy z badanych pacjentów zostawiał tutaj cząstkę smutku i niepokoju.
W tej chwili skrzypnęły drzwi, i na dywanie rozległ się szelest jedwabnej sukni.
— To ty, Zosiu?... — spytał doktór, podnosząc głowę od swego rysunku.
— Już jadę do mamy — mówiła pani zniżonym głosem — a z nią pojedziemy do Wiktorów. Przeszkodziłam ci?... Przepraszam...
Objęła go za szyję i okryła twarz pocałunkami. W jasnej sukni wyglądała przy nim jak kwiat, tulący się do posągu. Była to kobieta wysoka, szykowna, z grubemi, ale ładnemi rysami, które upiękniał wyraz słodyczy. Mąż, którego ubóstwiała, synek, za którego w każdej chwili gotowa była oddać życie, i rozmaita cierpiąca i wydziedziczona biedota — oto królestwo, gdzie rozwijała się jej działalność.
— Kiedy przyjedziesz po mnie?... — mówiła. — A może wcale nie przyjedziesz, bo widzę, że jesteś bardzo zajęty?... Do Wiktorów wybiera się dziś kilka osób, w tym jedynie celu, ażeby ciebie poznać...
— Czy myślą, że gdy się z nimi poznam, to lepiej i taniej będę im robił operacje?...
— Nie mów tak, bo to brzydko, Karolu!... A może chcesz, ażebym została w domu, aż będziesz wolny?...
— Jedź, moje dziecko, i baw się wesoło. Jeżeli nic się nie zdarzy, przyjadę po ciebie około dwunastej.