przyniósłby mi nieszczęście jak jego zacny dziadek... Basta!... Basta!...
Znakomity chirurg był tak wzburzony, że drżał.
Doktór zaczął chodzić po gabinecie i szeptać:
— Krup!... Głupia historja... I poco ten stary tu przyszedł?... Jestem pewny, że całą jego brudną odzież przenika zaraza... Oto jest porządek na świecie!... Zbrodniarz, gdy miał siły, wydarł mi ojca i majątek, a dziś, gdy się zestarzał, zaraża się i napada mój dom...
Doktór zbliżył się do umywalni i umył ręce w słabym roztworze sublimatu. Potem wziął rozpryskiwacz, napełnił go mocno pachnącym płynem i zawoławszy lokaja, kazał pokropić się od stóp do głów.
Wyraz „krup“ tak go zaniepokoił, że chciał koniecznie spojrzeć na Kazia, a jednocześnie lękał się, ażeby zaraza nie przeniosła się na jego syna...
Jeszcze raz umył ręce, zmienił surdut i szepnąwszy: „Głupstwo!...“, poszedł do sypialni dziecka. Dziwiło go to, że choć dawniej setki razy bezpośrednio stykał się z chorymi na zaraźliwe choroby, dopiero dziś przyszła mu obawa, że syn jego może się zarazić!
Dziecko spokojnie spało, ale w podrażnionej imaginacji doktora zaczęły budzić się nieokreślone podejrzenia. Czy Kazio nie że prędko oddycha?... Niebardzo, ale cokolwieczek za prędko... Czy jego buzia nie jest zbytecznie zaczerwieniona?... Czy w fizjognomji niema tego przykrego wyrazu, który zapowiada chorobę?...
Nie. Dziecko cicho śpi i nawet zdaje się uśmiechać...
Mimowoli doktór podniósł głowę i spojrzał na miedzioryt, wyobrażający Chrystusa... Nagle zachwiał się... Przetarł oczy i przeczytał napis: