Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/020

Ta strona została uwierzytelniona.

niedowiarstwo, a gdy on wspomniał o potrzebie jakiegoś znaku ze strony Boga, czyliż nie ona powiedziała, że znaki Boże są straszne i — nie trzeba ich wywoływać?
— Znaki?... Więc to może być znakiem? — powtórzył.
Strach jego powiększył się, choć już nie miał tej upadlającej cechy, jaką posiada obawa możliwego szaleństwa.
— Znak Boży?... Znak Boży?... — szeptał zbielałemi ustami. — Czego znak?... Że trzeba miłować nieprzyjacioły?... Że trzeba czynić dobrze tym, którzy nas pokrzywdzili?... Że... trzeba iść nawet do tego starca i ratować mu wnuka?...
Położył miedzioryt na stole, przykrył go papierami i pobiegłszy do szafy, zaczął prędko wydobywać narzędzia i opatrunki, powtarzając machinalnie: „Sublimat... wata... igły... rurka... tasiemka... tak, tasiemka...“
— Muszę ratować to nieszczęśliwe dziecko, a może razem z niem ocalę i własny rozum!...
Było dopiero kwadrans po dziesiątej, kiedy doktór zadzwonił do najbliższego znajomego sobie felczera.
— Czy może pan asystować mi przy tracheotomji?... — zapytał felczera.
— Choćby pan doktór chciał komu głowę uciąć, a potem ją przyszyć, także będę asystował! — zawołał felczer, odurzony rolą, do której powoływał go znakomity chirurg.


V.


Doktór i felczer łatwo znaleźli mieszkanie starca i jego córki, a zarazem dowiedzieli się, że poszukiwani przez nich lokatorowie są bardzo ubodzy. Stróż domu, otrzymawszy od doktora kilka złotych, otworzył upusty wymowy i objaśnił, że ci państwo zadłużyli się za węgle, za mąkę, za chleb... A ponieważ w dodatku nie płacą nawet za mieszkanie, więc od najbliższego ósmego gospodarz wyrzuci ich z lokalu.