i czapkę służącemu i zebrawszy całą odwagę, stanowczym krokiem wszedł do gabinetu. W tej chwili zdawało mu się, że idzie naprzeciw czegoś, co jest okropniejsze od samej śmierci, że gra niby w cetno i licho o — zbawienie albo o potępienie. Bo czyliż, pomimo wszelkich teoryj i systemów filozoficznych, nie zasługiwałby na tytuł potępieńca człowiek, z którego domu w tak niesłychany sposób usunął się Chrystus?
Doktór zbliżył się do stołu, gorączkowym ruchem odrzucił papiery, okrywające miedzioryt, i spojrzał...
Na skale, okrytej kwiatami, siedział Chrystus i patrzył na uczciwego niedowiarka mądremi a smutnemi oczyma, w których tliły się tajemnice nieskończoności.
Więc On znowu jest tutaj, znowu patrzy, a więc nie wyrzeka się jego domu i nie przestanie zlewać rzewnych błogosławieństw na jego pracę, na jego dobrą żonę i na niewinną głowę dziecka...