Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szwarckopf... Szwarcman... czy coś w tym rodzaju. Zresztą nie pamiętam! — odparł Basetla.
— Chyba zobaczmy go?... — odezwałem się do Parmezana.
— Jak chcesz — odparł, nie okazując ciekawości.
Weszliśmy. Chory nie leżał na ogólnej sali, lecz w pokoju oddzielnym. Ponieważ słońce znowu zgasło i śnieg zaczął padać, więc nie bez trudności dojrzałem na łóżku pacjenta. Wyglądał na człowieka dwudziestokilkuletniego, miał rude włosy, rudy zarost i ciemne głębokie oczy.
Basetla zbliżył się do niego i zaczął mówić:
— Nasz chory kolega wyobraża sobie, że ma wadę serca. Słuchałem go, ale nic nie znalazłem. Zbadajcie wy, może który co odkryje, choć jestem pewien, że tam nic niema. Kolega zdaje się być trochę zagłodzony, i w tem tkwi źródło choroby; musiał za często praktykować posty, choć jest, Boże odpuść, kalwinem.
— Musi tam jednak być jakiś nieporządek w sercu — odezwał się chory stłumionym głosem. — Czuję to po pulsie, który jest za prędki i nieregularny.
„Szczęśliwe złudzenia!“ — pomyślałem, widząc, że tego biedaka chyba już nic nie uratuje.
— A teraz przekonamy się, co znajdą koledzy — rzekł Basetla. — Poznajcież się... kolega Parmezan...
Usłyszawszy nazwisko, chory rzucił się w łóżku i usiadł. Istotnie był przerażająco chudy. Utkwił oczy w Parmezanie i zawołał chrapliwym głosem:
— Musisz pan być kontent, co?... Jesteś bodaj że na piątym kursie, a ja nie mogę wygrzebać się na trzeci.
— Ależ kolego... ja nic... — szepnął, jakby tłomacząc się, Parmezan.
— Niechże się to raz skończy!... — krzyczał chory. — Słuchajcie, panowie — zwrócił się do nas. — Słuchajcie... Jak Boga kocham... daję słowo honoru, że tamtego jabłka nie