sząc ręce dogóry, — Sprzedałbym mu duszę wzamian za jego potęgę, a wtedy... pogadalibyśmy z Prusakami...
— Może o pracy, mądrości i cnotach? — zapytał Goldberg szyderczo.
Władysław zamyślił się.
— Czy ja wiem? — rzekł. — A może i o twoich projektach: dynamicie, cholerze, dżumie...
— Człowieku, więc za to szatanowi oddałbyś duszę? — zawołał Czerski.
— Uspokój się, stary — wtrącił Zygmunt. — Władek jest tak dobrym politykiem, że oddaje tylko to, czego nie posiada, takiemu, który nie istnieje.
Ponieważ dwaj panowie podnieśli się ze swych słupków, Miler rzekł głosem jękliwym:
— Więc opuszczacie mnie?
— Posiedź tu, przeczytaj gazety, a za jakieś pół godziny zaczną schodzić się inni — rzekł Jan. — Może od którego usłyszysz lepszy projekt...
— O pielęgnowaniu cnoty — mruknął Goldberg, uchylając kapelusza na pożegnanie.
∗
∗ ∗ |
Miler został sam w półotwartym gabinecie. Wziął do ręki „Matina“, ale wnet odłożył go, czując, że niewiele rozumie, zapewne skutkiem zmęczenia podróżą. Teraz dopiero zastanowił go ponury wygląd sali, ciche rozmowy gości i służba odziana biało, w turbanach, przesuwająca się jak cienie. Rozmowa z Zygmuntem i Janem nie zadowoliła go. Przyjechał tu, ażeby obmyślić jakiś praktyczny plan działania przeciw Prusakom, a zaraz na pierwszym kroku trafił na teorje, z których jedna, zalecająca mądrość i cnotę, wydawała mu się nadludzką, a druga niegodziwą choć imponującą, groźną ale niewykonalną...
„Przypuśćmy — myślał — że wszyscy Prusacy zasługują