W małym pokoju drugorzędnej restauracji, siedzieli dwaj panowie: jeden nad rosołem, drugi nad zupą pomidorową. Pierwszy nazywał się pan Ludwik, był blondynem łysym i liczył około czterdziestu lat; drugi mianował się panem Józefem, był mocno szpakowaty i już przekroczył piąty krzyżyk. Rozmawiali półgłosem.
— Co wam znowu do głowy strzeliło z tym Ziewalskim? — mówił pan Ludwik. — Żaden z niego pracownik, a wy odrazu daliście mu tysiąc dwieście rubli...
— Firma płaci tylko sześćset — odrzekł pan Józef. — Drugie sześćset dokłada mu z własnej kieszeni nasz dyrektor Adamczyk.
— Swędzi go kieszeń?...
— Dyrektor może sobie pozwolić — mówił pan Józef. — Kawaler, ma trzy tysiące pensji, a w roku zeszłym dostał siedemnaście tysięcy dywidendy.
— Fiu!... — zdziwił się pan Ludwik. — Piękna dywidenda!...
— Jego motory jeszcze piękniejsze... Taki nawał obstalunków, że musimy zdublować produkcję, no — i rozumie się personel.
— Wszystko to jednak nie wyjaśnia mi, dlaczego Adamczyk dopłaca Ziewalskiemu z własnej kieszeni...
— Adamczyk mówi, że gdyby nie Ziewalski, on nie byłby tem, czem jest dzisiaj.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/073
Ta strona została uwierzytelniona.
BEZ STYPENDJUM.