Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/090

Ta strona została uwierzytelniona.

grochu. A ponieważ czuł, że może oddychać głęboko, że nie dusi się i że tętna biją mu spokojniej, więc, wzruszony, cicho szepnął:
— „Pani jesteś aniołem!“
Panna Idalja zarumieniła się, uśmiechnęła i cofnęła za drzwi metalowe.
— „Jeżeli będzie pan czego potrzebował, proszę dzwonić.“
— „Upokarza mnie pani swoją dobrocią... Czy będę śmiał?...“
— „Jestem gotowa na każde skinienie.“
— „Czy nie miałem słuszności, nazywając panią aniołem?“
Drzwi zatrzasnęły się. Ludwik chciał znowu wyciągnąć do klamki rękę, ale znowu opadła mu jak ołowiana... Biedny chłopak przymknął oczy i przed jego imaginacją stanęła... długa, czteropiętrowa kamienica, przynajmniej z dwudziestoma oknami frontu. Przypomniał też sobie, całkiem mimowoli, że wchodząc w bramę, spostrzegł w głębi jakby kilka podwórek... długi szereg podwórek...
— „Ależ to koszary — nie kamienica!“ — szepnął z melancholijnym uśmiechem. Miał też biedak o czem myśleć w swojem okropnem położeniu...
Znowu szczęknęły drzwi i znowu stanęła w nich panna Idalja uśmiechnięta, prawie upiększona. Trzymała w rękach tacę z syfonem wody sodowej i karafinką jakiegoś likworu (był to syrop pomarańczowy), a zaś w małych, bardzo kształtnych uszkach miała kolczyki z brylantami chyba wielkości bobu. Mój siostrzeniec formalnie osłupiał. Panna Idalja, milcząc, postawiła tacę na stoliku i — ciężkie drzwi znowu zatrzasnęły się.
Ludwik z trudem podniósł się, nalał syropu, potem wody. Wypił. Orzeźwiło go, lecz tylko na chwilę. Znowu opanowały go myśli smutne, atakowały wrażenia coraz przykrzejsze. Bezwładność rąk i nóg wcale się nie zmniejszyła, owszem, wzro-