Około siódmej wieczór, pan Ludwik Proszkiewicz wyciągniętym kłusem biegł w kierunku placu Teatralnego; grano dziś „Fausta“, a on choćby za skarby świata musiał mieć dwa bilety na galerję. Właściwie to on już miał dwa bilety, tylko mu ich nie oddano, więc nagwałt starał się o inne.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pan Ludwik, chłopak dwudziestoparoletni, blondynek z uczciwą twarzą, pracował w jednej z aptek w dzielnicy łazienkowskiej i w ciągu dnia nie mógł wymknąć się do kasy teatralnej. Na szczęście podjął się wyręczyć go inny młody człowiek, imieniem Teodor, przezwiskiem Pomidor, z którym pan Ludwik poznał się z okazji jakiegoś preparatu siarczanocynkowego. Pomidor, przyszedłszy z receptą do apteki, był melancholijny i nieśmiało zapytał Ludwika, czy on sądzi, że lekarstwo będzie skuteczne. A ponieważ Ludwik potwierdził nietylko z pewnością, lecz jakby z odcieniem współczucia, więc Pomidor roztkliwił się, zawarł z nim dozgonną przyjaźń i na drugi dzień pożyczył od niego pół rubla.
Proszkiewicz dopiero od dwu miesięcy bawił w Warszawie; przedtem odbywał kilkoletnią praktykę w jednem z miast gubernjalnych, gdzie ukończył szkołę handlową i miał babkę, osobę dość zamożną a bardzo go kochającą. Gdy wyjeżdżał do Warszawy, ażeby do dna zgłębić wiedzę farmaceutyczną, babka, oprócz pościeli, bielizny i garderoby, dała mu jeszcze pięćdziesiąt rubli złotą i srebrną monetą i obiecała nadsyłać