miast rozgniewać się na starego pesymistę, poczuł smutek w sercu. Ostatecznie — cóż mu się stanie, choćby Pomidor nie oddał trzech rubli? Sam pójdzie do teatru i kupi bilety od posłańca. Przecież, gdyby nawet nieodwołalnie stracił owe trzy ruble z babcinej darowizny, jeszcze będzie miał czterdzieści siedem. A panna Klotylda chyba warta tego, ażeby na jej słówko poświęcić bodajby piętnaście!
I oto z jakich powodów zawikłanych pan Ludwik w słotny wieczór grudniowy pędził w stronę teatru.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Mgła, deszcz. Ulice podobne do skalistych wąwozów, których środkiem toczy się groźny potok dorożek, karet, platform, wózków ręcznych, nawet rowerów. Chodniki, powerniksowane lepkiem błotem, wyglądają ohydnie z powodu świetlnych plam, rzucanych przez okna sklepów i płomyki latarń. Co chwilę ktoś poślizguje się, co kilka minut ktoś potrąca Ludwika łokciem, parasolem, albo niezmiernym kapeluszem damskim.
Młody człowiek pędzi wciąż: unoszą go skrzydła sympatji do panny Klotyldy i obawy, że może nie dostać biletów. A wtedy co?... Jego głowa jest niby kocioł, przepełniony gotującemi się myślami. Wszystko w niej kipi i wre. Opieszałość czy zdrada Pomidora, ponure teorje Doświadczyńskiego o kobietach, wspomnienia kochającej babki, cień Ildefonsa między kwaszoną kapustą i jedwabiami Hersego... Słowem, chaos... chaos, ponad którym we mgle niepokoju, czy dostanie bilety, unosi się czarująca postać panny Klotyldy.
Jak ona wtedy spojrzała na niego!... Jak sparzyła go dotknięciem paluszka!... A dziś on, najdalej za godzinę, będzie siedział przez całą operę obok takiej kobiety?... Czy chociażby przed tygodniem mógł marzyć o podobnem szczęściu!
Już był na Saskim Placu, już skręcał na Wierzbową, gdy wtem: