Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczorem, ku ogólnemu zdumieniu, przyszedł do apteki Pomidor; miał minę skruszoną i poprosił Ludwika o chwilę rozmowy. Gdy znaleźli się w składzie, rzekł:
— Wiem, że uważasz mnie za świnię, ale tylko dlatego byłem w teatrze za twojemi biletami, że jestem pewien, iż ty, ty sam, kazałbyś mi tak postąpić, gdybyś znał sytuację...
— Jaką sytuację? — wtrącił Ludwik.
— Widzisz... żenię się — ciągnął Pomidor.
— Ty?... A jakże...
— Żenię się dopiero za pół roku, gdyż moja narzeczona jedzie teraz na prowincję sprzedać trochę pola, dom i wiatrak. Więc na pożegnanie chciałem jej zrobić przyjemność. A że znam twoje dobre serce...
Proszkiewicz uściskał szczęśliwego narzeczonego.
Już miano zamykać aptekę, kiedy wbiegł pan Ildefons, z papierosem w zębach, rozbawiony, rozbijający się. Elegancko przywitał pannę Klotyldę, kiwnął głową panom i wyciągnął dwa palce do Doświadczyńskiego. Ten spojrzał ponad szafirowemi okularami, ale ręki nie podał.
Nie zniechęcony pan Ildefons rozwalił się na kanapce i śmiejąc się, zaczął opowiadać, jaki urządziłby koncert na cel dobroczynny, gdyby go o to poproszono.
— Koncert z najnowszych utworów muzycznych — mówił donośnym głosem — a oto ich tytuły: „Pieśni ciche, sny samotne“ Gawrońskiego, „Do twych kochanych stóp“ Marczewskiego, „Pierwsza próba“ Motylińskiego.
— A to blagier! — mruknął Doświadczyński.
— „Raz jeszcze tylko!“ Godeckiego — ciągnął Ildefons — „Ostatnia nadzieja“ Schuberta i „Kołysanka“ znowu Gawrońskiego. Co?... dobry koncert?
— A to kanalja! — rzekł półgłosem Doświadczyński.
Pan Ildefons zerwał się z kanapy.
— Czy pan to do mnie? — zawołał.
— A do kogożby? Przecież tu innej kanalji niema...