teraz ciężkie czasy... A oto jest Rynek naszego kochanego, Starego Miasta...
Rozejrzałem się... Cóż, domy, jak domy. Jedna rzecz mi się tylko niebardzo podobała, że plac zastawiony kramami, że pełno Żydów w onych kramach, na chodnikach i w sieniach i że czuć fetór... W takiem miejscu nikt porządny nie zechce wynająć komornego...
Ledwiem to powiedział, aż Pijankiewicz w krzyk:
— A jakże niema być Żydów, kiedy chrześcijanie domów nie kupują?... Gdyby każdy bogaty Litwin kupił choć jedną kamienicę w Rynku i utrzymywał ją porządnie, to i fetoru nie znalazłbyś nawet za pieniądze.
Spalić Warszawę — krzyczał dalej — toście umieli, ale do pokuty, ale do zadośćuczynienia za grzechy to was niema!...
— Przeżegnaj się acan — mówię — któż tam znowu spalił Warszawę?...
— A Litwini — odpowiada jegomość — w roku 1669... Do śmierci im tego nie zapomnę...
„Rany Chrystusa Pana!...“ — myślę sobie. — Ale że w historji nie jestem biegły, więc zamiast spierać się, odpowiedziałem:
— Cóżto za jeden ten Fukier?... On, zdaje się, wino sprzedaje, ha?... Możeby do niego wstąpić na naparsteczek?...
— Dajże spokój!... — wtrącił mój kolega z Syberji, u którego zatrzymałem się. — Kto teraz wino pije?... Czasy nie po temu...
Ale jegomość, który przyczepił się do nas na Podwalu, znowu w krzyk.
— Dlaczego nie pić wina?... A cóż kupiec zrobi z winem: w rynsztok wyleje?... Kiedy Litwinom podobało się spalić Warszawę, to niech teraz gaszą — choćby pragnienie potomków nieszczęśliwych obywateli, których domy zamieniły się w perzynę...
Boże miłosierny! jak żyję nie myślałem, że rodzę się z pod-
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.