Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak tam komu... — odpowiedział Poniewolski. — Lepiej pod własnemi zgliszczami, aniżeli pod cudzym butem...
— Święte słowa!... — chciałem powiedzieć. Ale pomyślawszy, że może to zabronione, ukąsiłem się w język.
Nowy obraz. Rynek, lecz w nim ani śladu pożaru. Domy białe, w oknach dywany, kwiaty i strojne kobiety, na ulicy tłum klęczy z obnażonemi głowami. Słychać dźwięk dzwonów i strzały armatnie, sztandary cechowe łopocą na wietrze, skądziś dolatuje muzyka i śpiew kościelny. Ludzi mnóstwo, odzież ich czysta a nawet bogata, twarze pogodne. Odbywa się uroczystość dziękczynna, może na intencję jakiego zwycięstwa?... W każdym razie ani w budynkach, ani w fizjognomjach niema śladu minionej klęski.
— Widzisz, jak zmartwychwstała Warszawa z pożogi?... — krzyknął Pijankiewicz.
W naszej izbie znowu robi się ciemno; obraz znika, a w chwilę później ukazuje się coś zupełnie innego. Rynek prawie pusty, żelazne drzwi domów pozamykane, okna zabite deskami. Przed ratuszem kilku żołnierzy, którzy nikomu nie pozwalają się zbliżyć, grożąc strzelaniem. Kilku ludzi czerwono ubranych z krzyżami na piersiach niosą mary, nakryte czarnem suknem, na widok czego rzadcy przechodnie klękają a potem szybko uciekają.
Na rogu ulicy jakiś dostatnio ubrany człowiek upadł z krzykiem. Z poza węgła wysunął się obdartus, rozejrzał się i upadłemu począł rewidować kieszenie. Wtem — nadeszła warta. Na głos rogu, przybiegli czerwono odziani ludzie i leżącego zabrali; obdartusa zaś wartownicy wzięli pod ręce, podprowadzili do dwu słupów złączonych u góry belką i na tej belce powiesili.
— Wiem!... wiem!... — zawołał Pijankiewicz — to jest dżuma w Warszawie.
Na obrazie tymczasem ludzie stopniowo znikli; w Rynku pozostało kilka trupów, a nad niemi modlący się dominikanin.