— Wiem!... wiem!... — powtarzał Pijankiewicz. — Wtedy prawie całe miasto wymarło. Gorzej było, aniżeli dziś!...
— Niewiadomo, co gorsze — odmruknął mój kolega sybirak — umrzeć, czy zgałganieć?...
Tymczasem powoli, z ciemności, wydobył się nowy obraz. Ten sam Rynek staromiejski, ale pełen ludzi, pogody i krzyków radosnych. Domy nowe, ozdobne, w niektórych oknach dywany i chorągiewki. W stronę kościoła posuwa się orszak oczywiście weselny: pan młody konno w fiołkowym fraku jedwabnym, drużbowie w barwnych strojach cudzoziemskich lub kontuszach, biało ustrojona panna młoda i jej dróżki w lektykach, za niemi kilka ozdobnych powozów ze starszemi paniami. Słychać strzały pistoletowe, okrzyki ludu, muzykę... Przed ratuszem pieką się dwa woły, nieco dalej — leży góra chlebów i stoi kilkanaście beczek piwa dla pospólstwa. Patrząc na te domy jasne i ozdobne, na mnóstwo ludzi sytych, śmiejących się, śpiewających, człowiek nie może przypuścić, że widzi to samo miasto, w którem niedawno panowała morowa zaraza!...
— A nie mówiłem psia... kość — zawołał Pijankiewicz, że nasza kochana Warszawa i z tego się wykaraska?... Jak wyspa na Wiśle: co ją zaleje woda, to ona znowu się wydobywa na wierzch...
— Dopóki ze szczętem nie utonie... — wtrącił Poniewolski.
— Tyś pijany Bą... Bączkiewicz?...
— Nie nazywam się Bączkiewicz!... — odparł z gniewem mój kolega sybirak.
Tymczasem przesunęły się jeszcze dwa obrazy. Na jednym było widać dzisiejsze Stare Miasto z jego kramami, Żydami, niechlujstwem. Zdało się, że na chodnikach nigdy błoto nie wysycha i że ściany domów składają się nie z cegieł, ale z brudu.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.