A te groby — te groby!...
Co zostało?... Poza mną — fakta, które w świecie zakreślają coraz szersze kręgi; we mnie — żal na dziś, a na jutro — rezygnacja.
Marne życie! a przecież tak drogie, że go człowiek wskrzesza i drugi raz przebiega, choć we wspomnieniach.
Od kilku lat wynajmuję pokój w klasztorze, w którym dogorywa obecnie kilku zakonników i ja z nimi.
Gmach zabudowany jest w czworobok; środek zajmuje kwadratowe podwórze. W lecie zieleni się na niem kilka kęp trawy, jest parę karłowatych drzewek, a parę kamieni zapewne grobowych, porasta pleśnią i mchem. Wzdłuż jednego boku dziedzińca stoi kościół; trzy inne — tworzą się z klasztornych zabudowań, ustawionych w podkowę.
Przez długość tej podkowy ciągną się korytarze. Po jednej stronie są wielkie okna wychodzące na dziedziniec, po drugiej — wiszą na ścianach obrazy, niby znowu okna wybite do innego świata. Przedstawiają one sceny ze Starego i Nowego Testamentu. Wygnanie pierwszych ludzi z raju, potop, męki Machabeuszów, a dalej — ukrzyżowanie Piotra, widzenia Jana, męczeństwo Wawrzyńca i wiele innych.
Obrazy w dzień są bohomazami; ze starych płócien zwieszają się strzępy i opada wyblakła farba. Ale noc nadaje im charakter wzniosły. Przy blasku księżyca, albo migotaniu zakopconych lampek, sklepienie odlatuje wgórę, a korytarze wyciągają się jakby w nieskończoność. Cisza potęguje najmniejszy szmer. Każdemu stąpnięciu odpowiadają tysiączne echa; każdy wyraz powtarzają głosy pod posadzką, nad sklepieniem, w ogromnych salach i we framugach zasnutych pajęczyną. A gdy i to umilknie, słyszysz — cichą rozmowę bibljoteki z refektarzem, szepty pustych cel i wzdychanie grobów.