Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Niekiedy jeszcze z kościelnego chóru dolatuje stłumiony śpiew. To — modlą się zakonnicy.
Wtedy na obrazach niknie poszarpane płótno, a farby stają się żyjącemi istotami. Przedmioty odzyskują bryłowatość, ludzie ruch. W rękach katów błyszczy stal, krew męczenników płynie jak niegdyś i — zmartwychwstaje odwieczna walka ducha z przemocą za wolność.
Jak oni dawno zmarli ci bojownicy, a przecie — ich zwycięstwa żyją po dziś dzień, w myślach, ustawach i w historji pokoleń. Nawet łzy ich — nie wyschły, i jak źródło opokę, wciąż przebijają ludzkie okrucieństwo.
Klasztor stoi na górze, a mój pokój jest narożny. Jedno okno patrzy na miasto, drugie na rozległe łąki, jeszcze pokryte śniegiem. W kącie izby znajduje się moje łóżko, na środku — stół i parę krzeseł. Szafy i półki są wpuszczone w ściany; mury mają kilka łokci grubości; zakratowane okna wznoszą się nad ziemią na jakie trzy piętra.
Póki mogłem zajmować się lekcjami, byłem tu tylko gościem, ale dziś całe dnie schodzą mi w klasztornej celi. Prócz starego eks-zakrystjana, który rano czyści odzież, a w południe przynosi mi obiad, nie widuję nikogo. Nim się dobrze rozwidni, grzeję sobie mleko na maszynce, potem układam książki, czytam, albo rozmyślam. Jestem panem swego czasu i pracy; mam wakacje, do których wzdychałem od wielu lat i może byłbym zupełnie szczęśliwy, gdyby nie chwilowe ataki rozdrażnienia.
Wtedy dręczy mnie samotność, przygniatają mury, a widok śniegu napełnia rozpaczą. Przywiduje mi się, że we framudze okna czyha śmierć, jak gotujący się do skoku wąż, który mnie zatruje jadem i zdławi zimnem cielskiem. Zrywam się i chcę uciekać, tam — gdzie jest lato, a przynamniej gdzie są ludzkie twarze. Zdaje mi się, że najmniejszy objaw współczucia ukoiłby strwożoną duszę. Prędko ubieram się, chwy-