— Rubla życie — mruczał doktór — lekarstwa liczmy dwa złote...
Nagle, zawołał głośno, klepiąc mnie.
— Bądź profesor spokojny. Pański fundusz wystarczy na... trzy kuracje!...
Dowiedziałem się tedy, czego mi było potrzeba. Pożegnałem oryginalnego doktora i na odchodne chciałem mu wręczyć honorarjum. Ale on wziął mnie lekko za ramię i wyprowadził za drzwi, mówiąc:
— Razem!... razem, zapłacisz pan, jak skończymy kuracją...
Ale prawda, że mosiężnik gałgan?... Oni tacy wszyscy!...
Doktór jest w naszem mieście nietylko najzdolniejszym lekarzem, ale także najlepszym muzykiem i w uroczyste święta grywa w kościele na organach. Sam pochodzi z Żydów i jeszcze się nie ochrzcił.
Wyszedłem od niego w dziwnym nastroju.
Miałem pewność, że umrę, najpóźniej za kilka miesięcy; doświadczeni lekarze nie mylą się co do takich pacjentów, jakim ja jestem... Mimo to nie czułem trwogi, tylko wrażenie — jakby coś we mnie skamieniało. Spokojnie myślałem, że porzucę lekcje, aby którego z uczniów nie zarazić suchotami, ale że — nie będę się kładł do łóżka. Nie warto przedłużać takiego zdrowia!
Szedłem przez ulicę z zaciśniętemi rękami, pewnym krokiem, jak idą na rusztowanie skazańcy, którzy nie chcą okazać słabości ducha. Gdyby mi się otworzył grób pod nogami, wstąpiłbym tam bez wahania. Dziwiłem się tylko (śmieszne pretensje!), że pomimo tak wielkiej zmiany w mojej duszy, w mieście nie zmieniło się nic.
Gromada uczniów biegnie ze szkoły, potrącając się z krzykiem. Kilku Żydków rozprawia o interesach, z takiem zajęciem, jakgdyby nikt na świecie nie umierał. Dzień jest piękny, młodzi urzędnicy z wielką energją kłaniają się uśmiechniętym
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.