kobietom. Przez okna cukierni widzę ludzi znacznie starszych ode mnie, którzy grają w szachy, albo czytają gazety...
Widok zwykły. A przecież wydał mi się nadzwyczajnym. Moja tłumiona boleść była tak wielka, iż zdawało mi się, że napełnia cały świat.
Gdy wszedłem do klasztoru, korytarze jaśniały od słońca. Niebo było czyste, a przez wielkie okna wlewała się złota powódź blasków. Możnaby sądzić, że jest już maj, a był dopiero początek marca. Naprzeciw jednego okna stał, grzejąc się na słońcu, dziewięćdziesięcioletni zakonnik, a gdym się zbliżył do niego, odezwał się z wybuchem szczerego śmiechu:
— Patrz asan dobrodziej... cha! cha! cha!... za parę tygodni będzie wiosna. Widziałem pączki na krzakach...
Nie pamiętam, com mu odpowiedział i śpiesznie pobiegłem do swojej izby. Tu znowu pełno słońca. Z podwórza dolatuje odgłos rąbanego drzewa i cichy świergot wróbli. Ale na łąkach, daleko, leży jeszcze śnieg. Drogą od miasta wlecze się chłop sankami, zaprzęgniętemi w jednego konia, a na sadzawce, na której lód już taje, ślizga się kilku chłopców. Ścigają się, krążą wkoło, jeden upadł...
Tak samo i ja bawiłem się niedawno... Nawet zdaje mi się, żem jeszcze powinien być między nimi...
O Boże! czy życie nie jest... szyderstwem?
I otóż stoję przed tobą — widmo moich lat młodzieńczych, — złamany, zużyty, samotny i zapomniany. Wielu drwiło ze mnie, niektórzy litowali się, a wszyscy mówili, żem zmarnował zdolności i siły.
Nie spowiadam się przed Bogiem, bo On, jeżeli jest, osądzi mnie lepiej niżbym ja sam potrafił. Nie spowiadam się przed ludźmi, ci bowiem już wydali na mnie wyrok, nie czytając skargi i nie słuchając obrony. Zdaję tylko rachunek przed tobą, przeszłości moja — i — przed sobą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |