Ojciec mój był drobnym szlachcicem. Miał pięćdziesiąt morgów ziemi, na niej chatę i budowle gospodarskie. Sam robił w polu, a matka w domu. Jeszcze teraz, zdaje mi się, że widzę na wzgórku wielką sosnę z rudym pniem, z gałęźmi jak zielony parasol, a pod nią ojca, który, podkasawszy granatową kapotę, idzie za pługiem ciągnionym przez dwa woły gniade. Za nim skaczą wrony, polujące na pędraki w świeżych skibach. Gdybym zaś słuch lepiej wytężył, może z odległości czterdziestu lat doleciałoby mnie echo śpiewu skowronków i nawoływań: byś kso! kso!...
Matka pracowała wraz ze sługami. Ale że było ich tylko dwie, na duży dom, więc pracowała ciężko. Piekła chleb, gotowała obiady, prała naszą bieliznę z grubego płótna, doiła krowy i zbierała pokrzywy w rowach albo pod płotem.
Przez dziesięć lat byłem jedynakiem. Później urodził się brat, po nim siostra, i znowu brat.
Nie mieliśmy zbytków, lecz mierny dostatek. Piękny chleb razowy i pszenne bułki piekły się co tydzień. W spiżarni ciasno było między workami kaszy, mąki, połciami słoniny, kręgami sadła. Znajdował się tam jeszcze miód, powidła i różne suszeniny. W lochu, naprzeciw okna matki, stały hładysze kwaśnego mleka. W śpichrzu było zawsze dosyć ziarna.
Kilka razy na rok przychodziły do nas Żydki z miasteczka. Jeden garbaty i łysy, który szył odzienie z domowego albo kupnego sukna, drugi wysoki i kaprawy, robił dla nas obuwie, a uprząż dla koni. Co uszyli, to szło do komory, gdzie już i tak wisiało pełno kapot, czapek, kożuchów, kaftanów i spódnic. Widziałem tam i pałasz w kącie. Ale klinga jego zardzewiała, a skórzaną pochwę coś objadło, bo ojciec mój po sejmikach nie jeździł, a za czasów Napoleona — z karabinem obszedł Europę.
Dzielny to był starzec. Miał tęgi wzrost, twarz rumianą,