dał cukrownie, dystylarnie, olejarnie, browary i mnożył majątek.
Fabryk tych było już siedem, a miało być dwa razy więcej. Procent przynosiły dobry, mogły jednak przynosić jeszcze lepszy. Główną zawadę w ich rozwoju stanowił brak kierowników, czemu szlachcic postanowił zaradzić, przygotowując specjalistów na własny koszt.
Między innymi zwrócił się do mnie. Ofiarował mi tysiąc rubli rocznie, z warunkiem, że po skończeniu uniwersytetu, wyjadę na trzy lata zagranicę, dla obeznania się z dystylatorstwem i cukrownictwem. Potem miałem zostać u niego naczelnym dyrektorem kilku fabryk, ze znaczną pensją i procentami od czystych zysków. Szlachcic twierdził, że gdyby mi się udało wprowadzić choćby niewielkie ulepszenia do jego zakładów, po pewnym czasie mógłbym zarabiać od piętnastu do dwudziestu tysięcy rubli rocznie. Ludzie fachowi potwierdzali jego rachunek.
Rozumie się, że propozycją przyjąłem bez wahania. Wprawdzie czekało mnie znowu kilka lat pracy i zależności. Wiedziałem jednak, że potem dla całej rodziny będę miał zapewniony byt, o jakim ani ja, ani ojciec nie mogliśmy marzyć przed laty.
Na wakacje, wziąwszy od mego dobroczyńcy urlop i paręset rubli, pojechałem do rodziców — ekstrapocztą.
Po kilkudniowej forsownej podróży stanąłem w domu o północy. Księżyc nie świecił. Przy słabem migotaniu gwiazd wieś nasza wydała mi się ubogą, a gościniec — węższym niż dawniej.
Rodzice uwiadomieni o moim przyjeździe czuwali, dzieci spały od kilku godzin. Na odgłos trąbki pocztyljońskiej ojciec i matka wybiegli przed dom. Zastałem ich u wrót, które rozpadły się ze starości.
Kiedym wysiadł z bryczki, matka zapytała: kto to? i nie czekając odpowiedzi, objęła mnie za szyję, a po niej ojciec.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.