Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

Dźwigany stołek uderzył o ścianę... Nagle zniknęło światło wchodzące przez szpary, a w kółku okienicy ukazały się dwie rączki przeświecające i — ciemne oko Ludki.
— Widzisz? — pytał Janek.
— Widzę! — odparła.
— Śpi?...
— Nie wiem, ale na stoliku leży czapka z daszkiem i z niebieskim lampasem — szepnęła Ludka.
Potem zeskoczyła ze stołka i wkrótce odeszli wszystko troje.
— Czy Wicuś jest taki duży jak tatko? — zapytał Kazio przed odejściem.
— Wicuś jest mądrzejszy od Jasia! — odpowiedziała mu Ludka.
Dla tych dzieci przyjazd mój był ważnym wypadkiem. Teraz dopiero przypomniałem sobie, żem w Kijowie nie pomyślał o nich i nie przywiozłem im najmniejszego podarunku, ja bogacz, ukochany brat!
Gdym się nieco ogarnął i wyszedłem na podwórko, Jaś i Ludka z krzykiem przybiegli do mnie i zaczęli całować po rękach. Witając się z nimi, uczułem, że coś chwyta mnie ztyłu za nogi. Był to Kazio.
Potem Jaś pokazał mi cenzurę, rzeczywiście dobrą, którą na mój przyjazd od kilku dni trzymał w kieszeni, a Ludka wyniosła z pokoju swoje kajeta i była gotowa zdawać egzamin na dziedzińcu, obok studni z żórawiem. Kazio zaś, nie chcąc, aby go zaćmiły zasługi starszych, potoczył się na krótkich nóżkach do ogrodu i — przyniósł mi zieloną żabę!
Odtąd po całych dniach wszyscy troje chodzili za mną, strofując się wzajemnie za natrętność. Ich przywiązanie do mnie było pełne podziwu, ślepej wiary i nieograniczonego poświęcenia. Zdaje się, że na mój rozkaz dwoje starszych skoczyłoby w ogień, a Kazio poszedłby za nimi — dla towarzystwa. Było to ubóstwienie.