Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic! — odpowiedziała służąca.
— Jakto nic? — spytałem oburzony. — A gdzie gospodarz?
— Niema. Wczoraj oboje zmarli...
Chociaż obcy tym ludziom — struchlałem.
— Na co umarli?...
— Na cholerę...
— U was jest cholera?... Od kiedy?...
— Już będzie ze dwa tygodnie...
Wsiadłem na bryczkę, czując, że nogi moje są zimne i ciężkie jak kamień. W owej epoce, straszny to był wyraz: cholera!...
Do domu miałem jeszcze kilkanaście mil. Podwoiłem pocztyljonom napiwne i kazałem jechać, co koń wyskoczy. Na każdej stacji szeptano o cholerze. Niektórzy pocztmajstrowie nie chcieli ze mną rozmawiać, inni prosili, abym pieniądze, należne za ekstrapocztę, kładł na stole.
Bano się mnie, a ja bałem się nieszczęśliwego kraju. Zdawało mi się, żem ze słonecznych okolic wpadł do trupiarni. Kiedym patrzył na ludzi, widziałem trwogę, a gdym wszedł w samego siebie, czułem ukąszenia smutku.
Z rana dojeżdżałem do domu. W drugiej wsi od nas zobaczyłem chatę zabitą deskami; we wsi sąsiedniej spotkałem pogrzeb. Strach padł mi na nerwy. Dla oprzytomnienia się, zapytałem o coś pocztyljona. Gdy odwrócił głowę, zobaczyłem że ma usta sine — także z bojaźni.
Do domu mieliśmy pół mili. Bryczka wjechała w las, znany mi oddawna. (Poszukawszy, możebym znalazł ślady wydeptane w dzieciństwie.) Słońce stało niewysoko, rzucając na gościniec długie cienie drzew. Na trawie, na paproci, na listkach krzaków, zielonych igłach sosen błyszczały krople rosy. Czerwone wiewiórki ciekawie przypatrywały się nam z gałęzi. Turkot bryczki, śpiew szczygłów, makolągw i kucie dzięciołów napeł-