Wybiła ciężka godzina. Zobowiązano mnie, abym rzucił kraj nadziemski i zeszedł na padół nędzy. Kazano wyrzec się szczęścia, wiedzy, stanowiska, oblec siermięgę robotnika, — zmieszać się z półdzikim tłumem i — wydrapywać chleb z ziemi, nietylko dla siebie, ale dla trojga innych.
Zeszedłem, bo głos ojca rozlegał się tak mocno, że stłumił wszystkie inne dźwięki. Ta sama zresztą siła wewnętrzna, która parła mnie coraz wyżej, nie pozwalała wyzyskiwać ani krzywdy rodzeństwa, ani łaski dobroczyńców.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedym po kilku dniach wyszedł do dzieci, przekonałem się, że Jaś w gospodarstwie zastępował ojca, a Ludka — matkę. Oni doglądali robót, dysponowali obiady i czuwali nade mną.
Drobny ten fakt orzeźwił mnie. Wstyd mi było nurzać się w bezsilnej rozpaczy wówczas, gdy dzieci — pracowały!...
Przy pomocy sąsiadów rozejrzałem się w interesach. W ciągu pięciu lat ojciec zaciągnął tyle długów, że zagroda z tytułu ledwie była naszą własnością. Po sprzedaniu jej, mogliśmy ocalić co najwyżej kilkadziesiąt rubli.
W czasie tych zatrudnień przyjechał do mnie pewien kolega uniwersytecki, skończony lekarz. Opuścił on Kijów w parę dni po mnie i odebrał list pisany z domu, a korzystając z mojego upoważnienia, odpieczętował. Z niego dowiedział się o chorobie ojca i śmierci matki. Domyślił się, że może to oddziałać na mój los i nie mówiąc nikomu, wpadł do mnie.
W uniwersytecie zwali go narwanym. — Był to najszlachetniejszy człowiek, jakiego znałem. Opowiedziałem mu nasze nieszczęścia, kończąc tem, że już nie pojadę zagranicę, ale zostanę z dziećmi.
Narwany skoczył z krzesła.
— Tyś warjat! — krzyknął, biegając po izdebce. — Tego się właśnie obawiałem!...
I począł targać włosy.