prośbami i namowami. Wreszcie na ostatni argument, kazał zajechać bryczce i zawołał:
— Daję ci kwadrans czasu do namysłu. Zostaw mi dzieci i trochę pieniędzy, a sam siadaj i jedź...
— Nie.
— A więc zmarnujesz się, ośle! — wrzasnął i plunął mi pod nogi.
W tej samej chwili rzucił mi się na szyję, oparł głowę na ramieniu, jak niegdyś matka i — zapłakał.
Odtąd nie spotkaliśmy się. Tylko w siedem lat później widziałem jego zwłoki poszarpane kulami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po odjeździe zacnego przyjaciela przystąpiłem do regulacji interesów.
Zagroda nasza została sprzedana. Jeden z sąsiadów udzielił mi na parę lat bezprocentową pożyczkę, przy pomocy której przeniosłem się z dziećmi do Warszawy.
Do mego dobroczyńcy, do Kijowa, napisałem list, opowiadając mu o wszystkiem, co zaszło. Dziękowałem za wyświadczone łaski i zwróciłem tysiąc rubli, dane mi na wyjazd zagranicę.
Szlachcic uznał powody mego wycofania się i robił mi wymówki za zwrot pieniędzy, które, wedle jego słów, powinienem był zatrzymać. Swoją drogą wysłał zagranicę innego. Był to także mój kolega uniwersytecki, odznaczający się wielkim sprytem. Zająwszy opuszczone stanowisko, wnet doszedł do majątku i sławy. Gdy zaś przejeżdżał teraz przez miasteczko, w którem dogorywam, zamiast wstąpić do mojej klasztornej celi, opowiadał ludziom, że miałem kiedyś wielkie zdolności i — żem się zmarnował!
Jednocześnie podałem prośbę o ofiarowanie mi posady nauczyciela w Warszawie. Napisałem także do rektora uniwersytetu, prosząc go o poparcie. Dzięki tym zabiegom i pomo-