Ten stary wódz, bohater wielkich bitew, drżał teraz jak chore zwierzę, które myśliwcy obsadzają w legowisku.
O wpół do dwunastej Gosiewski wstał, chwilę zawahał się i ostrożnie zdjął z nóg buty. Potem cicho, zwolna, z wyciągniętemi naprzód rękoma, wszedł do bibljoteki.
Dosięgnąwszy schodów, prowadzących na dół, znowu się zawahał. Przyszło mu do głowy, niewiadomo skąd, że jest wielkim zbrodniarzem. W dzień oszukał trzech ludzi, którzy za niego życie byli gotowi oddać; teraz skradał się jak złodziej, a wkrótce miał się stać podobnym do ewangelicznego sługi, który zakopał powierzone mu skarby.
Alboż skarby te nie należały do niego, alboż nie miał prawa ich bronić?
Miał prawo, a przecież w sumieniu jego toczyła się jakaś walka.
— O synowie moi! — szepnął starzec i zeszedł machinalnie na dół.
Chłodny powiew, jakby pochodzący z piwnicy, orzeźwił go.
Przy pomocy krzesiwa i hubki jenerał zapalił krytą latarkę i rozejrzał się dokoła.
Stał w lochu.
Nagie ściany okryte były szarą i czarną pleśnią, miejsce podłogi zastępowała wilgotna ziemia.
Na środku leżały mocno zbudowane taczki, w nich powróz i łopata. O parę kroków dalej stały dwie duże żelazne szkatułki.
Zdawało się, że na widok ten Gosiewski odzyskał zimną krew i energję.
Postawił latarnię na schodach, opróżnił taczki i przystąpił do szkatułek.
Podniósł jedną i umieścił ją w taczkach, z drugą zrobił to samo. Jenerał był silny, lecz gdy skończył robotę, żyły rąk i czoła nabrzmiały mu jak powrozy.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.