Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Ciężar musiał być bardzo wielki. Chwilę odpocząwszy, jenerał zasunął latarkę, schował ją do kieszeni i po omacku zbliżył się do żelaznych drzwi, które bez trudności i bez szmeru otworzył.
Na dworze było zupełnie ciemno; przez szczeliny, oddzielające od siebie czarne i gęste chmury, tu i owdzie majaczyło słabe światełko gwiazdy.
Gosiewski wychylił się do połowy przez drzwi otwarte i słuchał.
Drzewa, poruszane wiatrem, szumiały, jakby jakiś oddalony wodospad; na szczycie wieży ze zgrzytem obracała się blaszana chorągiewka; u stóp szemrało drobne źródełko. Z odległych wsi i folwarków dolatywały szczekania psów, a od bramy wjazdowej pałacu znużony głos nocnego stróża, który od czasu do czasu powtarzał swoje przeciągłe:
— Czu...waj! Czu... waj!...
Gosiewski cofnął się i po chwili przez niskie drzwi wieży wytoczył swoje ciężkie brzemię.
Pchając z całej siły opierające się taczki, przeszedł z niemi trawnik, wzdłuż pałacu leżący. Naprzeciw wieży ze zbrojownią stanął, aby odpocząć.
Nagle zdało mu się, że po długiej i czarnej jak piekło alei, która ciągnęła się ku dolinie, chodzi ktoś. Schwycił wtedy łopatę i najeżony jak lew posunął się krok naprzód... Lecz w alei przechodził się tylko wiatr, ten sam, który targał mu siwe włosy na nieokrytej i pałającej głowie.
Taczka posunęła się znowu i po kilkunastu krokach znowu stanęła. Na chwilę wiatr umilkł i słychać było tylko syczący i rzężący oddech straszliwie znużonego starca.
Nowy wysiłek. Taczka podjechała znowu i wyminąwszy granice ogrodu, znalazła się tym razem w obrębie zarośniętego zwierzyńca. Zmęczony nad wszelki wyraz jenerał padł na kolana przy ciężkich skarbach swoich i oparł czoło o krawędź żelaznej szkatułki.