Z tej zadumy czy też zemdlenia ocknął się dopiero po upływie kilkunastu minut. Nie słyszał godziny północnej, która już dawno wybiła, ani piania kogutów, które teraz dopiero zaczęły sobie podawać pierwsze hasła.
Ruszywszy z tego miejsca, wszedł już pomiędzy krzaki. W kierunku jego drogi słychać było szelest gałęzi lub skrzydeł zbudzonego ptaka, to znowu cichy skrzyp taczki lub śpieszne dyszenie, przerywane niekiedy stłumionemi jękami.
Niedługo potem, wśród najgęstszych krzaków zwierzyńca, nad świeżo poruszoną ziemią, Gosiewski ułożył stos suchych gałęzi i podpalił go.
Poczem, oglądając się niespokojnie, zwolna i z wielkim wysiłkiem podążył ku domowi.
W połowie drogi krew rzuciła mu się ustami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Około trzeciej z rana ukazało się w zwierzyńcu purpurowe światełko. Światełko to niebawem stało się ogniskiem, zrazu małem, potem większem, a wreszcie przerodziło się w pożar, który ogarnął wszystkie zarośla.
W tej samej godzinie nad mgłą okrytą puszczą zajaśniały różowe i złote blaski wschodzącego słońca, a jednocześnie gdzieś z krańców horyzontu, od strony głównego traktu doleciał odgłos, jakiego dotąd nie słyszała jeszcze okolica.
Odgłos ten, z początku niewyraźny, stopniowo wzmagał się. Bliżej i dalej przybywały mu coraz to nowe tony. Chwilami można było sądzić, że w głębi puszczy dziesiątki tysięcy siekier drwa rąbią.
Dziwny ten szmer w okamgnieniu obleciał całą okolicę, zawadził o zamek i pobudził w nim śpiącą dotychczas służbę, która, chwilę posłuchawszy, chwyciła jak najśpieszniej odzienie i rozbiegła się na wszystkie strony.
Jeden tylko Wojciech Król nie podążył za innymi, ale, ubrawszy się, poszedł do sypialni jenerała.