Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.

Tam zastał pana rozebranego i leżącego jeszcze w łóżku. Starzec był śmiertelnie blady; kilkogodzinna, straszliwa nocna wędrówka postawiła go na krawędzi grobu.
— Co panu? — zawołał przerażony sługa, stając na progu.
— Słabym... bardzo słaby! — odparł jenerał zmienionym głosem.
— Panie... pan musi wstać — mówił Wojciech. — Ktoś zwierzyniec podpalił...
Gosiewski smutnie uśmiechnął się, a po chwili milczenia, wskazując na ogród, spytał:
— Co się tam dzieje?... co to jest?...
Zamiast odpowiedzi, Wojciech otworzył okno. Jenerał począł słuchać, potem uniósł się ciężko na poduszkach i tak pozostał z otwartemi ustami i osłupiałym okiem.
Z ogrodu dolatywał monotonny i stłumiony grzechot, na którego tle odzywały się tony niskie, podobne do szybkiego i nieregularnego bicia w duży bęben.
Twarz jenerała ożywiła się gorączkowo.
— Wojciechu! — rzekł głosem silniejszym, niż poprzednio — podaj mi tę książkę i papier, który leży na biurku.
Wojciech spełnił rozkaz i czekał.
— Weź to — mówił dalej starzec — a teraz przysięgnij mi na Boga Ukrzyżowanego, że książki tej i papieru nie oddasz nikomu, tylko synowi mojemu, Władysławowi.
— Przysięgam na Boga Ukrzyżowanego! — rzekł Wojciech, klękając na posadzce i podnosząc rękę dogóry.
Poczem przyjął depozyt.
— Teraz odsuń prawą szufladę biurka i wydobądź woreczek — mówił znowu jenerał.
Wojciech wydobył worek.
— Jest tu dwieście dukatów, daję ci je na własność, a mój syn... Władysław, doda ci do nich sto morgów ziemi i budynki...
Stary sługa z głośnym płaczem rzucił się do nóg panu.