— Przecież nie zabłądzę. O setkę kroków na prawo biegnie droga, z której zeszedłem. Gdy mi się uprzykrzy, skręcę na nią i wrócę do domu.
Rozgrzała go ciekawość, co chwilę odsłaniały się przed nim nowe widoki. Oto gromada sosen prostych jak włócznie; oczywiście zatknęli je tu rycerze-wielkoludy, którzy na teraz odeszli, lecz zapewne wrócą. A wówczas kto im się oprze? Oto wielki salon. Zamiast podłogi — łączka, zamiast foteli, stołów i kanap — krzaki i pnie drzew, a na środku sosna, podobna do olbrzymiego świecznika.
Na niebie zagęściły się śnieżyste obłoki, to zasłaniając, to odkrywając słońce. Gdy światło przygasło, las stawał się szary i niemiły; gdy znowu błysnęło, natura zdawała się uśmiechać, a pewne rzeczy, niewidzialne przed chwilą, ukazywały się, niby aktorzy, występujący na przód sceny. Oto krzak jałowcu... oto sosenka ciemno-zielona z czerwoną kitą na wierzchu... oto kępa paproci...
Cicho sunący po niebie obłok znowu zakrył słońce, krajobrazy zatarły się, las zmalał. Dmuchnął wiatr chłodniejszy, trochę wilgotny, drzewa zaczęły nabierać form niedobrych. Jedno wyciągnęło gałąź, niby suchą rękę, grożąc Trawińskiemu; inne przypatrywało mu się z gniewem. Neruś najeżył sierść i z kwikiem pobiegł w stronę starych sosen, między któremi przesunął się cień duży, rudej barwy...
Pies zaczął gwałtownie szczekać, ale głos jego oddalał się i stopniowo cichnął w głębi lasu.
„Gdzie ja jestem? — pomyślał Józef. — No, przecież nie zabłądziłem. Tam na prawo jest droga.
„Gdzie na prawo?... Tu wszędzie jest na prawo!“
Żółty promień słońca przedarł się na chwilę między obłokami, jakby chciał pokazać Trawińskiemu nowe, nieznane dziwy lasu. Jedno drzewo uschnięte, z powyginanym pniem, z dwoma konarami, podniesionemi do góry, wyglądało jak człowiek przerażony, który podniósł ręce do nieba i z krzy-
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.