— W takim razie ja powiem, że trochę strzelaliśmy do celu — rzekł Staś Turzyński.
— I niebardzo trafialiśmy — dodał półgłosem Byvataky.
— Jak do czego! — mruknął Permski.
— Czy jak do kogo? — uśmiechnął się Andrzej Turzyński.
— Zamiast robić mało dowcipne dowcipy, bij się lepiej ze mną w palcaty — wybełkotał drugi młodzieniec w szarym garniturze.
— Kto to jest? — szepnął Trawiński do Byvatakyego.
— Zyzio Pomorski, technolog. Podobno tęga głowa.
— A niebieska panienka?
— Panna Róża Turzyńska, siostra Andrzeja. Podoba się panu?
Józef lekko wzruszył ramionami.
— Radzę państwu zasiąść do podwieczorku! — zawołała panna Krystyna. — Wprawdzie nie mamy kwaśnego mleka, tak upragnionego przez pannę Paulinę, ale z głodu nie umrzemy.
— Wiwat! — zawołał Staś Turzyński. — A co mamy?
— Kurczęta, ozór, cielęcinę, ser, masło, chleb, bułki i nawet suche ciastka.
— Walek!... Antek!... na tu na!... — zawołał panicz w stronę ekwipażów, stojących niedaleko ogniska.
Jego siostrę, pannę Zofję, ognie oblały.
— Co ty dzisiaj wygadujesz, Stasiu! — rzekła.
— Cóż pani chce? On przypomina, że jest polskim szlachcicem. I jest nim! — mruknął Permski.
— Żartuje sobie! — odpowiedział Łoski. — Chociaż... mógłby lepszą formę nadać swemu humorowi.
— Właśnie chodziło mi o podrażnienie demokratycznych uczuć! — roześmiał się Turzyński. — Mała irytacja pobudza apetyt.
— Mnie drażnić możesz, byleś nie poirytował Antka
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.