Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.
III.


Minęli wąwóz ciasny i wilgotny, z którego ścian stromych zwieszały się krzaki poplątane, niby potwory, czyhające na zdobycz; potem weszli na drogę, zarośniętą gęstemi klombami, wśród których jedno drzewo wysokie i rozłożyste układem gałęzi zdawało się krzyczeć: „Tędy idźcie! tam nie zaglądajcie!“ — i znaleźli się na drodze szerokiej, wśród rzadkiego lasu, którego młode sosny robiły wrażenie pensjonarek z parasolkami w rękach.
— Uf! — odetchnął Łoski, oglądając się wkoło i ocierając pot z twarzy. — Nie lubię tajemniczych kątów w lesie, wolę miejsca otwarte.
— Ach, panie Feliksie, czego ja tu nie doznałem! — zawołał Józef. — Gdybym był przesądny, mógłbym myśleć, że dzisiejszy spacer to obraz mojego życia.
— No, no, tylko bez przesady! — wtrącił Łoski.
— Żadnej przesady — ciągnął Józef. — Naprzód, wchodząc do lasu, spostrzegłem grupę drzew, podobną do olbrzymiego smoka, a w godzinę później była mowa o smoku, pilnującym naszej księżniczki... Powtóre, zabłądziłem, lecz mimo to znalazłem nietylko pana i życzliwe towarzystwo, ale jeszcze ważne wskazówki, bodaj czy nie dla całego życia.
— Znowu przesada... Strzeż się! — wtrącił Łoski.
— Czyliż nie były wskazówką pańskie pytania: czem kto chce być w dalszem życiu i w jaki sposób radby służyć krajowi? Ja przecież nieraz słyszałem podobne kwestje i zastanawiałem się, alem dopiero dziś zrozumiał, że człowiek musi być czemś i robić coś użytecznego. Albo, proszę pana,