Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.
V.


W kilka dni, około piątej po południu, kiedy Trawiński ukończył lekcje ze swoimi uczniami, w stronie czworniaków rozległ się turkot, trzaskanie z bata i ukazał się błyszczący powozik, zaprzęgnięty w parę świetnie utrzymanych gniadoszów. Młodzi Wodniccy z ciekawością spojrzeli w okna i nagle młodszy zawołał:
— Kazik! z Klejnotu jadą. Zmykajmy!
— Rozumie się! — potwierdził starszy. — Ale pierwej trzeba dać znać mamie.
Obaj chłopcy wybiegli z pokoju tylnemi drzwiami, nawet nie uprzątnąwszy książek. Józef czuł, że należałoby zgromić ich za ten objaw dzikości, ale sam był tak zmieszany, że zazdrościł im ucieczki, rozumiejąc jednocześnie, że jemu nie wypada kryć się przed gośćmi.
— Czyby pan Turzyński do mnie z wizytą? — pomyślał.— Ale nawet i za jego wizytę nie będę należał do procesu z Nieznanym.
W tej samej chwili wstyd uderzył mu do głowy. Trzeba być naprawdę sztubakiem, ażeby przypuścić, że pan Turzyński z Klejnotu złoży wizytę korepetytorowi swego rządcy!
Tymczasem powozik uroczystym truchtem wjechał na dziedziniec. Powoził Antek, w granatowej czapce liberyjnej i siwej ułance. Przednie siedzenie zajmował zawsze sztywny, choć słodko uśmiechnięty pan Łoski, ze swą uczciwą, pargaminową twarzą, upiększoną złotemi binoklami i słomkowym kapeluszem. W dziurce czarnego, zakurzonego smokinga Łoski pielęgnował olbrzymią różę, ciemno-amarantowej barwy.