— Sophia locuta, causa finita... Zofja rzekła, sprawa skończona. Jestem pewien, że gdyby pani obiecała Szczepankowi tę łąkę i całą pasącą się na niej trzodę, pan Turzyński ofiarowałby mu wszystko.
— A jednak nie pójdzie to zbyt łatwo! — szepnęła Zosia. — Niech więc państwo będą łaskawi nie wspominać przed nikim, dopóki sprawa nie załatwi się.
Józef nie tyle szedł, ile wlókł się na końcu orszaku. Teraz dopiero uczuł, jak nieprzyzwoitym i niegodziwym był jego uśmiech, i doznawał takich wrażeń, jakby olbrzymi kamień spadł mu na głowę i piersi.
„Świństwo zrobiłem — myślał. — Trzeba być idjotą i gałganem. Zaraz jutro powinienbym stąd wyjechać, gdybym miał choć trochę ambicji...“
Przypomniał sobie jednak, że do nagłego wyjazdu, oprócz ambicji, trzeba jeszcze pieniędzy. I w tej chwili zrozumiał, jaka przepaść leży pomiędzy nim, biednym korepetytorem, a panną Turzyńską, której kaprys może zadecydować o przyszłości człowieka!
Im dłużej rozmyślał, tem postępek jego względem Zosi przedstawiał mu się w potworniejszych kształtach. Chwilami zdawało mu się, że ulega nadmiernym skrupułom. Bo i cóż on właściwie zrobił?... Uśmiechnął się i to tak nieznacznie, że Zosia mogła tego nie spostrzec. Ale jeżeli spostrzegła?... Przecież ten uśmiech wyrażał pogardę dla jej ojca, tem gorszą, że cichą i niby osłoniętą pozorami grzeczności.
Pogarda, a choćby tylko lekceważenie ojca! Cóżby on sam odczuł, gdyby kto (z pewnością niesłusznie!) oskarżył jego ojca, a ktoś drugi potępił oskarżonego chociażby uśmiechem, nie wysłuchawszy obrony? Wprawdzie twierdził Szczepanek, że dziedzic obił go za czytanie książki, ale może było inaczej. Może ukarał go za to, że trzoda, niedostatecznie pilnowana, robiła szkody?
Gdyby w podobnych warunkach uśmiechnął się wobec
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.