w towarzystwie Trawińskiego, tudzież obu jego uczniów, opuścili gościnny dworek państwa Wodnickich. Niebawem Staś i Kazio rozpłynęli się w wieczornej pomroce i tylko zdaleka słychać było ich duet, w którym jeden udawał goniącego psa, a drugi uciekającą świnię. Panna Zofja z Trawińskim szli naprzód, a o kilkanaście kroków za nimi posuwała się panna Sobolewska z Łoskim.
— Jak oni zajęci sobą! — szepnęła panna Krystyna do Łoskiego, wskazując głową w kierunku swej uczenicy.
— A z początku oboje boczyli się — odparł Łoski.
— Myśli pan, że ta faza znajomości jest lepsza od poprzedniej?
— Myślę, że każdy młody człowiek i młoda panna powinni mieć swój letni wieczór. Tak ich niewiele w życiu!
Tymczasem Zosia i Józef rozmawiali o swoich stosunkach rodzinnych. Józef mówił, że jego matka jest święta, a ojciec w czasie powstania był naczelnikiem województwa, za co półtora roku spędził w więzieniach. Zosia odpowiedziała, że i jej matka za życia była świętą, choć niezupełnie szczęśliwą, i że stryj Władysław był w powstaniu oficerem, co stało się źródłem późniejszych wielkich nieporozumień pomiędzy stryjem i jej ojcem. Oboje młodzi byli tak pogrążeni w rozmowie, że nie spostrzegli dąbrowy, która zaczęła ich otaczać, i dopiero okrzyki chłopców:
— Proszę patrzeć! Oto robaczki świętojańskie! — obudziły ich.
— Ach, jakież one jasne!... jak ich wiele!... Nigdy jeszcze nie widziałam tyle! — zawołała Zosia.
Istotnie na ziemi, na drzewach i w powietrzu unosił się rój świecących owadów. Podobne do iskier złotych i zielonawych, niektóre wzbijały się wysoko, to znowu gasły, ażeby zapalić się w innem miejscu.
— Cudowne! — mówiła Zosia. — Czy pan wie, że z nich można wróżyć?
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.