— Pan nie wyzyskuje swoich robotników, nawet nauczycieli! — zauważył Permski.
— Proszę pana, teraz takie czasy, że zwyczajny robotnik nas wyzyskuje, nie my jego. Zato nauczyciele są aż nadto sumienni.
Zasiedli do podwieczorka, który składał się z kurcząt z mizerją, młodych kaczek z kapustą, tudzież kompotów z trześni i malin. Permski jadł, wszystko chwalił, a nareszcie zawołał:
— W Polsce tylko szlachta umie jeść, no i jest gościnna.
— A jednak chcesz pan odebrać jej majątki, a nas pozbawić chleba — wtrącił, śmiejąc się, Wodnicki. — Bo gdzie, naprzykład, ja pójdę, jeżeli skonfiskujecie dobra naszemu panu Turzyńskiemu?
— Pan Wodnicki lubi żartować! — odrzekł Permski. — Bo przecie komu jak komu, ale takim jak wy, przy nowej organizacji społeczeństwa będzie najlepiej.
— Jakim sposobem?
— Takim, że dziś nazywacie się sługami wielkich panów, a jutro będziecie służyć tylko narodowi.
— A gdzie i jaką dostanę posadę? Gdy zabraknie majątków, nie stanie i rządców! — westchnął Wodnicki.
— Będzie pan, naprzykład, kontrolerem drobnych gospodarstw w kilku gminach, a może i w całym powiecie.
— A kto mi da taką posadę?
— Jakiś urzędnik społeczny, rodzaj naczelnika powiatu.
— A skąd on przyjedzie?
— Ot, złośliwiec z was!... A zaraz: skąd on przyjedzie?... Nu, choćby z Warszawy. Przecież sami go wybierzecie.
Wodnicki kiwał głową.
— Czyli, że miejsce dzisiejszej szlachty zajmą jacyś urzędnicy. A czy oni będą nam lepiej płacili, to jeszcze pytanie!
— Co pan gada? — zawołał Permski. — Jaż mówię: urzędnicy będą z wyboru, więc muszą was słuchać.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.