— A ile w nim kości, krwi i potu chłopskiego! — uśmiechnął się Permski.
— Przesadzacie, kolego Dymitrze — upomniał Łoski.
— Wcale nie! Zresztą niech on sam powie...
— Wszystkie chyba pałace, parki, kościoły, fabryki powstały z pracy ludu — nieśmiało odezwał się Józef.
— A teraz widzisz — ciągnął Łoski — te dwie oficyny? W prawej jest kuchnia i mieszkania niektórych oficjalistów, w lewej — pokoje gościnne i mój. Jeżeli zechcesz...
— A ja mieszkam w samym pałacu, obok jaśnie państwa! — wtrącił, śmiejąc się, Permski.
Walenty od kilku minut był przed pałacem. To też, gdy trzej młodzieńcy minęli bramę wjazdową, zobaczyli służącego w granatowej liberji i w cylindrze z dużą kokardą.
— Wielmożny pan Trawiński? — zwrócił się służący do Józefa.
— Ja jestem — nie bez zdziwienia odpowiedział zaczepiony.
Służący podał mu list. Józef rozerwał mocną kopertę z angielskiego papieru i przeczytał:
- Szanowny Panie i Kolego! Proszę mi wybaczyć, że nie witam Pana osobiście, ale musieliśmy wraz z ojcem wyjechać naprzeciw dawno niewidzianej ciotki. Listem tym proszę Was, abyście się rozgościli, jak u siebie w domu, i wybrali najwygodniejszy pokój. Z wysokim szacunkiem kolega i sługa,
- Szanowny Panie i Kolego! Proszę mi wybaczyć, że nie witam Pana osobiście, ale musieliśmy wraz z ojcem wyjechać naprzeciw dawno niewidzianej ciotki. Listem tym proszę Was, abyście się rozgościli, jak u siebie w domu, i wybrali najwygodniejszy pokój. Z wysokim szacunkiem kolega i sługa,
Stanisław Turzyński.
— No, to jest naprawdę po wielkopańsku! — szepnął Józef.
— Przyznaj się, kolego Łoski, że to ty kazałeś Stachowi list napisać — rzekł Permski.
— Ja? — odparł Łoski, rozkładając ręce. — Ależ mnie nawet do głowy nie przyszłaby podobna forma uprzejmości.