Nato, jak słusznie zauważył Józio, trzeba urodzić się wielkim panem.
— Nu, pan Łoski w swoim żywiole! — odpowiedział Permski. — Nacieszcież się sobą. Dowidzenia!
Podał im rękę i odchodząc w stronę pałacu, zanucił:
Ach ty mat’, moja matuszka!...
Służący, który stał dotychczas na boku, dotykając ręką brzegu kapelusza, zapytał Józefa:
— Czy wielmożny pan wybierze sobie pokój?
— Stań u mnie, Józiu — odezwał się Łoski. — Niech Tomasz, z łaski swojej, każe zanieść walizkę do mego pokoju. A my, Józiu, połaźmy po parku, zanim dadzą kolację.
Przeszli wzdłuż pałacu i skręcili do bramy na lewo.
— Ależ to musi być ogromny park? — odezwał się Józef.
— Cudowny!... Kilkadziesiąt morgów rozległości. Patrz, jakie tu stare drzewa... Ta, naprzykład, topola nadwiślańska... Trzeba ze sześciu ludzi, ażeby jej pień objąć... A tamten dąb... a świerki... Jutro zobaczysz rzekę za parkiem. Widzisz na pagórku altankę?... Niezrównane stamtąd krajobrazy!... A ile tu alei, ścieżek!... A kogo nie oglądały te drzewa!...
— O ile drzewa mogą oglądać — wtrącił Józef.
— Mnie się zdaje, że kilkudniowy pobyt tutaj uleczy cię z przedwczesnego sceptycyzmu.
— Wątpię. Sam pan kiedyś powiedział, że sceptycyzm jest chorobą naszego pokolenia.
Między drzewami błysnął biały budynek. Łoski zdjął kapelusz i skierował się w tamtą stronę.
— Pi!... pi!... — zaśpiewał Józef. — Cóżto, kapliczka?... Nieźle musi się tu dziać bożym ciołkom!
— Ty wiesz, że tu, w Klejnocie, przez kilka dni mieszkał Kościuszko?
— Uczciwy człowiek, ale nietęgi wódz. Jeszcze w takich warunkach! — odparł Józef.